Był rok tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty dziewiąty. Z kumplami we trójkę ruszyliśmy na podbój Danii. W Kopenhadze wylądowaliśmy wcześnie rano. Słońce świeciło jakoś inaczej niż w Warszawie. Ostre i niskie, podświetlało od dołu białe obłoczki leniwie pełznące po niebie, słabo poganiane wiatrem. Z Kastrup trochę okrężną droga, przez dworzec centralny trafiliśmy do uroczego, przedmiejskiego Dragør. Wysiedliśmy na przystanku. Kolega dogadał się z kierowcą, że da nam znak, kiedy wysiąść. Staliśmy chwilę, rozglądając się wkoło, patrząc na rzędy takich samych na pierwszy rzut oka, domach z mini ogródkami na tyłach.
Po drugiej stronie brygada remontowa rozpoczęła zabezpieczanie wykopów. Pokrzykując coś do siebie autochtoni wyładowali z ciężarówki wielkie zespolone szalunki. Teraz to wiem, lecz wtedy wygląd i wielkość elementów sprawiła, że staliśmy kilkanaście minut z podziwem patrząc na pracujących w pocie czoła budowlańców i podziwiając nieznane konstrukcje. Robotnikom nawet podobało się nasze zainteresowanie i coś tam do nas zagadnęli, ale zaraz nadjechał pickup, z którego wysiadł kierownik w żółtej kurtce z odblaskami i tegoż koloru gumiakach na nogach i popędził brygadę do pracy głośnym i ostrym „Nei, nei, nei”.
Mężczyźni w pośpiechu zaczęli montować szalunki do wykopów. Staliśmy dalej, żeby zobaczyć, jak to robią kapitaliści. Kierownik najpierw spojrzał na nas groźnie, ale kiedy podszedł i zapytał skąd jesteśmy, tylko się uśmiechnął i powtarzając „polski kontrolski” oddalił się machając nam teczką na pożegnanie. Kiedy odeszliśmy już kawałek, wyprzedziła nas ciężarówka, z której zdejmowano wcześniej żelastwo. Kierowca zatrąbił i pomachał do nas. Na boku wozu znajdowała się reklama „Udlejning til leje”. Domyśliliśmy się, że chodzi o wynajem sprzętu budowlanego. Dokładnie napis mówił − „szalunki wynajem”.
Poszliśmy ulicą przed siebie. Pod sklepem samoobsługowym odpoczęliśmy i zasięgnęliśmy języka, gdzie można rozbić namiot. Tak, żeby na plażę było blisko. Na nasze szczęście spotkaliśmy wtedy parę Duńczyków w średnim wieku. On Cobbert, rodowity Duńczyk, ona Vinche z Norwegii. Żyli sobie oboje w tej nadmorskiej miejscowości, korzystając z zasiłku socjalnego dla bezrobotnych. Przygarnęli nas do siebie.
Pozwolili rozbić trzyosobowy namiot w ogródku i ugościli czym chata bogata. My oczywiście nie byliśmy dłużni i zrewanżowaliśmy się czym kto miał w plecaku. Atmosfera od początku była zaskakująco dla nas luźna i przyjacielska.